Kronika Anny Bieniek

 

Ja, Anna Bieniek, otrzymałam tę oto kronikę w 50 rocznicę swojego ślubu od siostry Stefanii Wrzyszcz. Z uwagi na wiele nieścisłości co do dat postanowiłam sprostować je, a wiele innych dopisać. Idzie mi już 70 rok życia, więc muszę się spieszyć, bo choć pamięć mam jeszcze dobrą, to chęci do pisania są ograniczone . Dzień 8 marca 2010 r., słoneczny i dobry nastrój, wpłynął na to, że wzięłam się do pracy. Święto kobiet już dziś z mniejszym zapałem jest obchodzone, ale ja, wychowana na takich świętach, nie mogę się tego tak łatwo pozbyć. W nadziei, że tę kronikę ktoś kiedyś zechce przeczytać, opiszę miejsce i czasy w których przyszło mi żyć.

Zabudowania wsi Ruda Krechowska z lat 1900-1940. W tej wsi urodził się ojciec autorki Andrzej Kostek oraz jego córki Stefania, Anna i Maria.

 

UCIECZKA Z KRESÓW

 

Urodziłam się 6 listopada 1940 r. jako druga córka Andrzeja I Marii Kostek we wsi Ruda Krechowska, gmina Krechów, powiat Żółkiew, województwo Lwów. Zima 1940 r. była mroźna i śnieżna. Śnieg sięgał wysokości żurawia studziennego. Tato, aby dostać się do wody, wykopał w śniegu tunel do studni, z której była czerpana woda. Szczęściem pod okapami strzech śniegu nie było wiele, więc wyjście z domu było możliwe. Pierwsze przeżycia opisuję na podstawie relacji rodziców, którzy ten czas przeżyli i dobrze zapamiętali. Największym zagrożeniem dla życia był czas okrutnej II wojny światowej. Kiedy 1 września 1939 roku dzieci miały pójść do szkoły, Niemcy napadły na nasz kraj zachodu, a 17 września Rosja Radziecka od wschodu. Taki był efekt układu Ribbentrop-Mołotow podpisany w Berlinie. Ludność żyjąca na terenach wschodnich pod okupacją rosyjską przeżyła już 10 lutego 1940 roku pierwszy dramat wywózki masowej na Sybir. Za nimi pojechały wagony do Katynia, Ostaszkowa, Miednoje, Kozielska i innych miejscowości z polskimi oficerami i służbą państwową, nie brakło tam nauczycieli i księży. W roku 1941, kiedy na frontach wschodnim i zachodnim zagrzmiały kanonady artyleryjskie, na terenach, które my zamieszkiwaliśmy, grasowały bandy UPA wrogie Polakom, mordujące nawet bezlitośnie dzieci w kołyskach. Dziś po latach byłby czas, aby nie wspominać słowa “mord”,  to jednak pisząc nie mogę go innym słowem zastąpić, taka była prawda. To przeżyli Polacy zamieszkujący ziemie wschodnie od Wileńszczyzny poprzez Podlasie, Wołyń i inne regiony wschodniej Polski. Nie znam strat w ludziach, to jednak dokładnie wiem, że całe wsie ludności polskiej były palone żywcem, względnie w okrutny sposób mordowane. W jedną tylko noc rodzina Kazimierza Smólskiego w liczbie 23 osób była bestialsko zamordowana. Uratowały się tylko dwie kobiety i dwoje dzieci, z którymi już w Wińsku chodziłam do szkoły. Nie mogę powiedzieć tego o wszystkich Ukraińcach. Byli i tacy, którzy z narażeniem własnego życia nas przechowywali i ostrzegali. Dzięki nim tylko przeżyliśmy do Świąt Wielkanocnych 1943 r. W tym miejscu wymienię swoją babcię Paraskiewię Sadową, oraz jej córkę osiemnastoletnią Annę i syna Michała, czternastoletniego chłopca, który podsłuchał nocą, że po nas przyjdą i z narażeniem życia dał nam znać. Dzięki niemu uniknęliśmy śmierci. To było rodzeństwo mamy, z drugiego małżeństwa babci. Kiedy na świecie rozszalały się boje i Niemcy pod Stalingradem ponieśli klęskę, my pozbieraliśmy się i ukradkiem przez pola, omijając ludzi, ruszyliśmy w nieznane, biorąc udział w największym eksodusie XX wieku. I tak po dwóch tygodniach spędzonych na dworcu w Żółkwi, w tłoku i strachu, dostaliśmy miejsce w bydlęcym wagonie. Dziadek Michał Kostek mając już 74 lata opiekował się krową, którą zabrał z domu. To ona była żywicielką całej rodziny.

 

ŻYWE TARCZE

 

W wagonie, w którym jechaliśmy na podbój świata, znalazło miejsce 5 rodzin i tyleż krów. Można sobie wyobrazić, w jakich warunkach musieliśmy żyć przez 6 tygodni spędzonych na trasie Żółkiew – Mielec. Pomimo tego, choroby, wszy i inne troski nie były straszniejsze od koszmaru strachu, jaki mieliśmy za sobą. W powiecie mieleckim wyładowano nas we wsi Izbica. Tam zostaliśmy zakwaterowani z 11-osobową rodziną w jednej izbie. Był to już luksus, można było się już umyć i oczyścić z insektów, które były zmorą ludzi bezdomnych, a także coś ugotować. Rodzina, choć liczebna , z którą dzieliliśmy tę izbę, była porządna, dbająca o czystość i ład. Tak przeżyliśmy kilka miesięcy do nadejścia frontu, przed którym znowu musieliśmy uciekać. Niemcy spędzili ludność cywilną tworząc pochód około 2000 ludzi, pomiędzy którymi skrywało się ich wojsko w odwrocie. Byliśmy dla nich teraz ochroną,  bo co jakiś czas nadlatywały samoloty. Ja, choć miałam wtedy niespełna 4 lata, przeszłam tę trasę pieszo tj. od Izbicy do Tarnowa. Mama niosła na rękach półtoraroczną siostrą Marysię, tato dźwigał tobołki. Starsza siostra Stefania była bardziej odważna – jechała na wozie przed nami. Tę drogę do dziś pamiętam, ja bałam się usiąść na tę furkę, wolałam się trzymać mamy spódnicy, wiedziałam już, co to znaczy rozłąka z mamą, którą już raz przeżyłem. Doszliśmy do Tarnowa. To było łatwiej rozproszyć się. Niemcy zajęli się przede wszystkim mężczyznami zdolnymi do kopania okopów przed nacierającymi Rosjanami. Mama z nami schowała się w bramie jakiegoś domu i tak odłączyliśmy się od pochodu. Również i dziadek z krową był tak zabiedzony i nieogolony że Niemcy nie zwrócili na niego uwagi. Tato z bratem Władysławem zostali zagnani do kopania okopów. Byli tam 8 miesięcy nie dając znaku życia. Siostry przyrodnie taty, Hania i Kazia pracowały na wsi. Ja i siostra Stefania , zanim trafiłyśmy do ochronki, którą prowadziły siostry zakonne, doznałyśmy głodu i chłodu. Zupę z brukwi, jaką rozdzielał Caritas, trudno było nazwać zupą , była to tak zwana “brudna jucha”, ale i tym musieliśmy się rozkoszować. Jeden litr na dzień nie było za wiele na jedną osobę. Będąc w Tarnowie w czasie wojny rynek i przyległe uliczki z pustymi pożydowskimi  suterenami zwiedzałyśmy co dzień. Widoki były okropne, bo choć byłyśmy zahartowane, jak na swoje lata, to trudno było znieść widok ścian splamionych krwią. Od tych suteren uciekałyśmy szybko.

Dworzec w Wińsku. W lipcu 1945 rodzina autorki wysiadła tutaj wraz z pięcioma innymi rodzinami. Chwilę potem wydarzyło się coś, co mogło osadników kosztować życie.

 

NA ZACHÓD

 

 Rok 1945 przyniósł wyzwolenie, tato z wujkiem wrócili szczęśliwie z okopów. Tato poszedł do pracy u ogrodnika, byłam tam raz z mamą i dostałam ogórka, którego szybko zjadłam. Tak takich łakoci przez 3 lata nie widziałam. Wujek Władek poszedł do pracy do szklarza, wróciły też ciocia Hania i Kazia. Dziadek był z krową na wsi i tam doczekał końca wojny. Poczta pantoflowa działała sprawnie i szybko wszyscy się razem skompletowali. Uchodźcami zajął się też urząd od zakwaterowań. Tak zaczęła się kolejna “wędrówka ludów” dalej na zachód. Szczęściem było to, że kiedy mama poszła do urzędu, zapytano ją, do jakiej miejscowości chce z rodziną wyjechać. Mama odpowiedziała, że do Torunia, bo tylko tyle miast polskich mama znała z opowieści. Tymczasem dla repatriantów były przeznaczone wyłącznie ziemie zachodnie i północne, o których wcale nie miała pojęcia. Po namyśle więc zdecydowała, że chce jechać do takiej miejscowości, gdzie jest szkoła, kościół i daleko od rzeki. Pamiętała, co to są coroczne podtopienia, albo nawet powodzie. Urzędnik był uczciwy i miał litość nad biedną ludnością szukająca miejsca na ziemi dla siebie. Rozłożył dużą mapę i powiedział, że jest taka miejscowość Wińsko, która spełnia te niewielkie przecież wymagania, jest nawet stacja kolejowa i młyn. Było to już dużo, bo żarna do mielenia zboża zostały w Rudzie. Po takim rozeznaniu nieznanej krainy mama otrzymała bilet na wyjazd dla całej rodziny już bez “kennkarty” do Wińska.  

Do tego samego wagonu otrzymało bilety jeszcze 5 rodzin, częściowo już poznanych w Tarnowie, a byli to Pawłowscy z synem Leszkiem, Paterowie z czwórką dzieci, Sulikowscy również z czwórką dzieci, Kwiatkowski z żoną i córką oraz rodzina Klepajczuków. Każdy pochodził z innej miejscowości, ale jeden przedział w wagonie bydlęcym, jedna myśl każdego zjednoczyła w tej podróży. Po dwóch tygodniach z różnymi przystankami dotarliśmy wreszcie do Wińska, ziemi niczyjej i pustej. Wyładowaliśmy się szybko, bo ani krów już nie było, a i tobołki zabrane z domu po drodze zostały nam ukradzione w Izbicy. Takie były czasy. W Tarnowie mama tylko z szarego koca uszyła spódnice dla siebie, dla mnie i dla Stefy i w takim reprezentacyjnym odzieniu stanęliśmy na wolnej od wojny i banderowców ziemi.

 

NA NOWEJ ZIEMI

 

 Kiedy strudzeni usiedliśmy na tym, co nam pozostało przed poczekalnią na stacji Wińsko, pociąg ruszył w dalszą drogę w kierunku Rawicza. Nagle tuż za zakrętem zapalił się wagon wiozący poniemieckie bydło do Rosji. Ruscy żołnierze będący na stacji wpadli furię i chcieli nas wszystkich wystrzelać, obwiniając nas, Bogu ducha winnych, o podpalenie. Przeżyliśmy dzięki zawiadowcy stacji, który uprosił, żeby tego nie robili, zobaczył przecież naszą nędzę, płacz kobiet i dzieci. Rosjanie dali się przekonać, że jesteśmy niewinni , klnąc po swojemu na wszystko co polskie. Palący się wagon i ryczące przeraźliwie bydło było okropnym widowiskiem. Takie mieliśmy powitanie na wyzwolonej ziemi. Kwiatów nie było, a był to koniec lipca 1945 roku. Gdy żołnierze ruscy uspokoili się, zawiadowca, a był to Polak z poznańskiego, powiedział, pewnie chcąc dodać otuchy, że jest to już drugi transport z 6-rodzinną obsadą. Pierwsi Polacy mieszkają już w Wińsku, a domów jest dużo i do wyboru. Nikt po takim powitaniu nie szukał wygodnego domu, tylko wszyscy zmieścili się w jednym domku przy obecnej ulicy Mickiewicza i tak w obawie o życie przetrwaliśmy kolejne dwa miesiące. Wszyscy z pierwszych osadników wybierali domy najskromniejsze, szła już jesień, nie było czym palić, o jedzeniu na zimę nie wspomnę, więc jeden kąt dla całej rodziny był wystarczający . A szczególnie dla obrony przed napadami Ruskich. Oni przecież mieli broń, byli również często pijani i czuli się bezkarni.

Osadnicy przeszli przez Wińsko ul. Kolejową (Piłsudskiego) i przez rynek mijając ruiny spalonego ratusza. Zdjęcie wykonano w latach 50-tych lub 60-tych.

 

Komendantura ruska mieściła się w okazałym budynku. Sulikowscy, Pawłowscy, Klepajczuk i Kwiatkowski wybrali domy tuż przy pomniku, skromne i aby się wspierać w razie potrzeby. Pater po przeciwnej stronie cmentarza niemieckiego. Moi rodzice tuż przy rozdrożu również wybrali dom mały, niepozorny i łatwiejszy do obrony w razie napadu. Broni nie mieliśmy. Nasza dziewięcioosobowa rodzina zmieściła się w dwupokojowym domu. Zresztą nikt nie myślał nawet, że tu stanie jego dom  na wiele lat. Wszyscy byli przekonani, że przyjdzie wiosna i wrócą jak ptaki na swoje. W tym przekonaniu żyli długie lata i każdej niemal wiosny wyglądali powrotu. Czasy były niepewne. Gdy w 1950 r. wybuchła wojna koreańska , tato ze znalezionych kółek żelaznych zrobił niewielki wóz, aby zaprząc do niego krowę i przy jej pomocy wracać. Tymczasem musieliśmy trwać i żyć.

Dom na ul. Mickiewicza, w którym zamieszkało sześć rodzin przybyłych do Wińska pod koniec lipca 1945.

PIERWSZY ROK W WIŃSKU

 

Najciekawszym dla nas dzieci obiektem jaki zostaliśmy na wybranej posesji była klatka dla królików, bryczka no i oczywiście śmietnisko na całym podwórku. Rosjanie niszczyli wszystko, co Niemcy zostawili, a resztą zaopiekowali się szabrownicy. Nam osadnikom pozostało niewiele ze sprzętów, aby się móc zagospodarować. Tato już we wrześniu 1945 poszedł do pracy na kolei. Jedynie ta instytucja działała i potrzebne były ręce do pracy. O wysokość zarobków nikt nie pytał. Tato dostał za pracę kartki na chleb, smalec, margarynę, tzw. ceres, po który mama jeździła do Ścinawy. Dostaliśmy też krowę z UNNRY. Krowa była młoda i dobrze zbudowana. Tato wykorzystywał ją również do prac w polu, które otrzymał z PUR-u, a było tego ok. 3 hektary. Ponieważ po przyjeździe brakowało nam chleba, mama chodziła po skoszonych przez Rosjan zagonach i zbierała kłosy. Omal nie przypłaciła tego życiem. Zobaczył ją z drogi Rosjanin i bez wahania strzelił, ale kula ominęła ze świstem mamę, bo jeśli człowiek strzela, to Pan Bóg kule nosi, jak w tym czasie często mówiono. Mama przerażona upadła. Żołnierz myślał, że ją zabił i na szczęście odjechał. Rosjanie napadli również na ludzi mieszkających w leśniczówce przy drodze do Słupa , byli pewnie pijani, a mieszkańcy uzbrojeni, bo atak został odparty a napastnicy zastrzeleni.

Komendantura ruska mieściła się blisko. Mama również i tam poszła po pomoc w tych początkowych trudnych dniach. Komendant przydzielił jej dojenie krów gromadzonych do wywozu, i w taki sposób byliśmy zaopatrzenie w mleko. W sąsiedztwie mieszkali jeszcze Niemcy. Gdy przyjechaliśmy w spódnicach z koca, Niemka, która miała  dzieci w starszym wieku, Siegfrieda i Helgę, dała mamie dla nas rzeczy po nich. Na pierwszym zdjęciu zrobionym w Wińsku i ja i siostra byłyśmy ubrane w te niemiecki szmatki, bo same nie miałyśmy nic do ubrania. Niemieckiej sąsiadce Rosjanie zabrali krowy, ale ponieważ była tutejsza, wiedziała, gdzie można zdobyć zboże i mąkę. Ona dawała nam chleb a mama dzieliła się z nią mlekiem. Taka międzynarodowa współpraca, nie zważająca na sprawy polityczne, była konieczna do przetrwania najtrudniejszych dni. Dzieci niemieckie były starsze od nas i nauczyły mnie liczyć do 10 po niemiecku. Również wiele słów oznaczających różne rzeczy przyjęliśmy od nich.

Tak minął pierwszy rok w Wińsku zasiedlonym przez coraz więcej przybyszów z różnych stron, w różnych strojach. Mowa litewska, białoruska, ukraińska, huculska, śląska, poznańska zaczęła się ujednolicać. Po latach tego słownego galimatiasu posługujemy się najbardziej czystym językiem literackim w Polsce. Bez gwary i wszelkich obcych naleciałości. Ludność zaczęła się oswajać z mową z nową rzeczywistością i na przekór wszystkim trudnościom ludzie zaczęli się zapoznawać, żenić , rodzić i umierać. Odbyły się też Pierwsze Komunie święte, na które dzieci czekały długie 5 lat. Pierwszą Komunię Świętą przyjęła moja siostra w 1947. roku. Był to radosny dzień dla rodziny. Nie wiem, jak mama w tych trudnych czasach zdobyła dla niej białą sukienkę. Welon pożyczyła od sąsiadki. Jednym z pierwszych wystawnych wesel był ślub Bogdy Dudziak z Wińska z mieszkańcem z Baszyna. Moi rodzice i ja byliśmy na tym weselu. Fotografowaniem zajął się Pan Bukowczyk i pierwsze zdjęcia upamiętniające uroczystości były jego dziełem.

Pierwsze wesele w Wińsku, 1946 rok. Było to wesele Bogdy Dudziak. Welon trzyma Stefania Zaczek z bratem panny młodej. Na zdjęciach między innymi Janina i Edward Świałowscy, Andrzej, Maria, Władysław i Anna Kostek, Jan i Rozalia Pluta, Andrzej Chruszcz, Anna Socha z mężem i p. Bazylewicz.
Orkiestra weselna. Na akordeonie gra mąż autorki.

NADZIEJA NA LEPSZE

Niemcy uciekając przed nadciągającym frontem nie mieli czasu niszczyć swego mienia a w Wińsku żadnych walk nie było. Zniszczenia dokonali tak zwani wyzwoliciele . Zniszczyli rynek łącznie z ratuszem, pozostawiając jedynie dwa budynki po stronie zachodniej i trzy po stronie wschodniej . Legła w gruzach pierzeja od rynku w kierunku południowym oraz wiele budynków na ulicy Mickiewicza. Zniszczono szpital i ośrodek wypoczynkowy w lesie. Na szczęście zostały kościoły, szkoły, mleczarnia, a także kolej – jedyna w tym czasie łączność ze światem, magazyn zbożowy, rzeźnia, dwie niewielkie piekarnie, dwie sale z zapleczem restauracyjnym.

Ośrodek wypoczynkowy i restauracja w Lasku Rozrywki (przy starym basenie) zniszczone przez Rosjan po zajęciu Wińska w 1945 r.

Wszystkie te obiekty były w użytkowaniu do końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku.  Z dworca ostatni pociąg odjechał po blisko 100 latach istnienia kolei w Wińsku. Gazownia nigdy już nie została uruchomiona. W sali gimnastycznej po ustawieniu krzeseł zaczęło działać stałe kino. Otwarto ośrodek zdrowia, poczta, aptekę i bibliotekę. Pierwszą wymianę pieniędzy przeprowadzono w 1950 roku w niewielkim pomieszczeniu, gdzie dziś pracuje służba Energetyczna. Elektryczność powróciła już w 1948, a tuż potem popłynęła z kranów woda. Znikły kopcące lampy naftowe. Woda w domach była milowym krokiem w rozwoju. W 1947, kiedy w umysłach ludzi zaświtała wolność, młodzież z Wińska i okolic pod wodzą Olgi Wołek zorganizowała się w harcerstwie. Nie wiem, gdzie zdobyli mundury , ale kiedy maszerowali czwórkami ze śpiewem przez Wińsko, to nam, młodszym dzieciom, oczy stawały w słup z podziwu. Najczęściej śpiewali “Czerwona róża, biały kwiat”, a w niedzielę na mszy o godzinie 9 zawsze byli obecni na samym przodzie przed balaskami. Widok tylu młodych w harcerskich mundurach z proporcami był imponujący, a dla mnie nawet do dziś niezapomniany. W rynku w jedynym okazałym budynkiem, jaki pozostał, powstał urząd gminy, na czele którego stanął pan Wiktorczyk z Grzeszyna. PUR zajmujący się osadnictwem zajął się sprawami rolnymi.

Zastęp harcerzy z Wińska z lat 1946-1948. Od góry: Olga Wołek, Piotr Wołek, Janina Światłowska, Józef Klima, Bronisława Światłowska, Regina Lewańska, Maria Woźniak, Stefania Zaczek, Halina Zembroń, Łucja Stuchła, Teresa Marynowicz.

CZAS NA SZKOŁĘ

 

Nauczyciele, którzy zjechali tu, otworzyli szkołę. Nikt nie próżnował. Pierwszym kierownikiem szkoły był pan Robert Kulesz. Wraz z żoną, również nauczycielką, Weroniką, Marcelą Kukis, Anną Sochą, Bronisławą Radomską, Stanisławą Łyszczarek, Lucyną Kleczkowską, Marią Jeżańską i innymi podjęli się trudu nauczania. Młodzież, ta przerośnięta i dzieci, wspólnie zasiadała w ławkach, jakie zostały jeszcze sprzed wojny. Kadra nauczycielska, mimo że była w większości niewykwalifikowana, nauczała jak to było możliwe, zważywszy na brak światła, książek, zeszytów i zwykłych ołówków. Tabliczki do pisania były zrywane z elewacji plebanii, a do nich pióro żadne nie było potrzebne. W 1948 roku otworzyli nawet szkołę dla dorosłych. Było wiele analfabetów, którzy z tej klasy korzystali, nie było wstydu. Chętnie otrzymali za darmo książki do czytania . W 1946 r. otwarte zostało przedszkole, którym opiekowała się pani Sabina Rak z Kleszczowic.  Młodzież przerośnięta uczyła się w trybie przyspieszonym , a co zdolniejszy uczeń zdawał dwie klasy w ciągu roku. Już w pierwszych latach absolwenci podstawówki z Wińska poszli do liceum ogólnokształcącego w Wołowie i w Rawiczu. Pierwsza szkoła rolnicza powstała w Kleszczowicach. Kierownikiem był pan Lichowski z Wińska, który co dzień przemierzał tę drogę pieszo. Szkoła była usytuowana w zabudowaniach dworskich, nauka praktyczna była na miejscu, narzędzi nieco po szabrownikach zostało. Zajął się tym, zdobywając szlify nauczyciela mechanizacji rolnictwa, pan Zygmunt Siermiński, jako, że miał już wykształcenie z zakresu 7 klas szkoły podstawowej. Szkoląc się we własnym zakresie i zdając egzaminy jako samouk, po przeniesieniu szkoły pracował jako nauczyciel mechanizacji w technikum rolniczym w Wołowie. Boisko sportowe znajdujące się za domem kultury było miejscem defilad pierwszomajowych i innych zgromadzeń państwowych, które partia  już zjednoczona w 1948 r. tam organizowała. Imprez sportowych do lat pięćdziesiątych nikt nie organizował. W latach 50-tych tam, gdzie dziś jest boisko, siano konopie, oczywiście na włókno. Młodzież szkolna w czynie społecznym, od klas piątych wzwyż, była zobowiązana do ich koszenia. Praca była ciężka, bo rośliny dwukrotnie przewyższały uczniów. Młodzież szkolna do lat osiemdziesiątych była zobowiązana do prac społecznych, najczęściej przy wykopkach ziemniaków PGR-ach.

Uczniowie klasy 7 szkoły podstawowej w Wińsku z nauczycielami. Zakończenie roku szkolnego 1953-54.

POKÓJ CZY WOJNA

 

Największym jednak oświeceniem było radio i głośniki, tak zwane “kołchoźniki”, zamontowane w 1954 roku w szkole, w każdym urzędzie, w sklepach i oczywiście w domach. Nadawały od 5 rano do północy. To z nich w czerwcu 1956 popłynęła wieść z “Wolnej Europy” o tzw. wypadkach poznańskich. Zaspana pracownica przez nieuwagę włączyła “Wolną Europę”. Nim Urząd Bezpieczeństwa zorientował się, co się dzieje, Wińsko i okolice były już dobrze poinformowane o sytuacji w kraju. Pracownica poczty została natychmiast zwolniona z pracy i poddana badaniom psychiatrycznym. Tym sposobem uniknęła więzienia otrzymującej rentę jako niezrównoważona psychicznie. Pracownicą tą była żona naczelnika poczty Mikołaja Łojko. Być może za jego staraniem na tym się skończyło. Rok 1956 zapamiętałam również dobrze. Wysiadając z pociągu usłyszałam straszliwy huk od strony południowej poprzez Wińsko aż po las. Był październik. Zobaczyłam czołgi jadące bez świateł przez nieoświetlone ulice. Kolumna za kolumną. Trudno było przejść na drugą stronę ulicy. Pierwsza myśl: “To znowu wojna!”, o którą w ówczesnym świecie nie było trudno. Ale jak się okazało, czołgi te były skierowane na Warszawę. Były to znowu kolejne wypadki na uniwersytetach warszawskich i w Ursusie. Tym razem znów dowiedzieliśmy się o tym z radia Wolna Europa, bo nasze niby polskie radio donosiło tylko o warchołach z politechniki i innych uczelni Warszawy. Wojsko ruskie i czołgi ciągnące od 5 rano do 22 wieczorem znów pokazało, kto tu rządzi. Drogi i chodniki były rozorane. Komuna tylko w taki sposób się utrzymywała. Radia w domu nie mieliśmy. Tato często w wolnych chwilach chodził do znajomego, z którym pracował na kolei, aby posłuchać radia i tego, co się dzieje w kraju i na świecie. Pracownicy kolei, będący częściej na torach poza zasięgiem ubeckiego podsłuchu, często rozmawiali o swoich przeżyciach i o wszystkim, co się działo w okolicy. Czasy były niebezpieczne. O Katyniu dowiedziałam się już w roku 1950 z dokładną liczbą tam straconych polskich oficerów. Polska podziemna działała  nadal sprawnie. O tym tato wiedział od zaprzyjaźnionego Matuszewskiego, jego brat zginął w Katyniu. Wiadomości, jakie tato przynosił i rozmawiał z mamą, które i my dzieci słyszeliśmy, nie były na wynos. Za taką propagandę, jak to się mówiło, można było siedzieć w kryminale. Był taki przypadek w Wińsku, do mieszkania Zadorożnych mieszkających przy ulicy Robotniczej weszło wieczorną porą dwóch ubeków wyprowadzając go na ulicę. Ślad po nim zaginął. Żona do swojej śmieci wszędzie go poszukiwała bezskutecznie. Lata stalinowskie podczas największego terroru. Ludzie bali się każdego przejawu zainteresowania. Były przypadki, że nawet starsze kobiety angażowane były do podsłuchów zwykłych ludzi rozmawiających o tym, co się dzieje nawet na targu. To tu najczęściej spotykali się ludzie z różnych wsi. Pączkująca partia z pomocą UB była zainteresowania wszystkim, co w trawie piszczało. Wybory w 1948 na 3 x TAK były sfałszowane. Nikomu nie przypadło do gustu kolejne poddaństwo. Ludzie ze wschodu mieli tragiczne doświadczenia z lat trzydziestych i nie zapomnieli głodu jaki zaznała szczególnie wschodnia Ukraina. Przypadek sfałszowania wyborów opowiadał mi po latach brat mojego męża Franciszek Bieniek, który był zatrudniony przy wyborach jako trzydziestoletni już obywatel dojrzały politycznie. Na własne oczy widział, jak karty wyborcze były przekwalifikowywane z NIE na TAK. W taki to kłamliwy sposób nastał nowy ład społeczny w miastach i na wsi, jak Polska długa i szeroka . Ludność osadnicza ze wszystkich stron Polski już od lat 1945-46, zajmując nowe sadyby, musiała z czegoś żyć. Niektórzy z osadników z lat 1946 przywieźli z sobą dobytek: konie, krowy, owce, a nawet kury. Każdy wierzył święcie, że stan ten jest tymczasowy, ale jednak trzeba było coś robić, aby przetrwać. Chleb był potrzebny na każdy dzień, ludzie wyszli więc w pole. Nie obyło się bez ofiar, min bowiem nie brakowało. Pan Łukowicz orząc ziemię natrafił na minę. Zginął koń a z odniesionych ran zmarł w strasznych męczarniach gospodarz. Było to w roku 1947. Ludność zaczęła się oswajać z nową rzeczywistością. Mowa i ubrania regionalne zaczęły wychodzić z mody. Na przekór wszystkim niedogodnościom ludzie zaczęli się zapoznawać, żenić, rodzić i umierać.

Pierwszy samochód w Wińsku, rok 1950. Właściel, pan Dubas, często spełniał prośby dzieci i zabierał je na przejażdżkę.

BOGU CO BOSKIE

 

Pierwszym księdzem do posług religijnych był ksiądz niemiecki, pewnie nie spowiadał, nie mógł znać tyle języków, jakimi posługiwali się Polacy. Ksiądz ten pozostał w Wińsku cały rok. Przy księdzu niemieckim pracowały siostry zakonne, które zajmowały dom tuż przy kościele. Pracowały też na rzecz ludności przybyłej, miały potrzebne lekarstwa, którymi się dzieliły, jak również wiedzą potrzebną do leczenia, pomimo różnic językowych. Ludzie chodzili do kościoła niezależnie od swojej narodowości: Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Niemcy czy Rosjanie. Podczas jednej z mszy do kościoła wszedł ruski żołnierz z karabinem i zaczął przed balaskami tańczyć kozaka. Ludzie struchleli z przerażenia. Żołnierz odtańczył swój taniec, zasalutował i wyszedł.

Pierwszym polskim księdzem był ksiądz Chmielowski, ale wkrótce jego miejsce zajął ksiądz Kazimierz Białowąs, który przyjechał ze wschodu razem z organistą panem Kowalskim. Do obsługi miał kilka kościołów oprócz parafialnego. W każdą niedzielę na zmianę jeździł furką do Baszyna, Jemielna, Smogorzowa i Piskorzyny. Uczył dzieci w szkole religii. Sam przygotowywał dzieci ze wszystkich wsi należących do parafii do Pierwszej Komunii Świętej, a było ich w całej parafii niemało. Ksiądz był młody, więc radził sobie dobrze z tak rozległą parafią do czasu malowania kościoła w 1953 roku. Wcześniej, bo już 1950 został powiększony i ogrodzony cmentarz. Postawienie pomnika Nieznanego Żołnierza w 1946 było pierwszym czynem społecznym mieszkańców ówczesnego Wińca. Wińsko zmieniało swoją nazwę kilkukrotnie, Pierwszą nazwę, jaką pamiętałam był Wińcyk , później Winiec i Wińsk. Obecna nazwa Wińsko była nadana już w latach pięćdziesiątych. Czasy były ciężkie, Wymiana pieniędzy w 1950 r. zubożyły jeszcze bardziej i tak biedny naród, więc każdy grosz ofiarowany na potrzeby kościoła był bardzo odczuwalny w funduszach rodzin . Ksiądz był samotny i nie wiedział o tym, że wiele rodzin w Wińsku, a pewnie i w  parafii, nie miało nawet chleba, a byli i tacy , którzy nigdy chleba nie kupowali, ani też nie piekli w domu . Były to przeważnie rodziny wielodzietne. Nie były to wcale rodziny patologiczne, jak się to dziś często zdarza. Były to rodziny zwyczajne, które nawet wstydziły się przyznać do swojego ubóstwa. Opieki społecznej nie było. W takich okolicznościach trudno było cokolwiek zrealizować w parafii, a tym bardziej malowanie, które wymagało dużo pieniędzy i wysiłku. Na pewnym zebraniu w tej sprawie jeden z radnych sprzeciwił się całkowitemu malowaniu. Chodziło o zamalowanie niemieckich malowideł na suficie. Pracy przy rusztowaniach byłoby też niemało. W efekcie ksiądz malowanie ścian zakończył i zaraz po tym opuścił Wińsko. Jako ksiądz był ceniony w parafii i był dobrym patriotą, co na ówczesne czasy było wielkim wyzwaniem. Dziś myśląc o tej porażce księdza wcale się nie dziwię, że chciał zamalować sufit, na którym były wymalowane krzyże przypominające swastykę. ludzi pewnie tak bardzo one nie drażniły, ale księdza, który miał szerszy dostęp do wiedzy, pewnie tak . Przeżył on wiele ukrywając się na wschodzie i dowiedział się też pewnie, co działo się na Zachodzie pod symboliką złamanego krzyża.  

Ksiądz Kazimierz Białowąs z ministrantami, rok.1947. Na zdjęciu między innymi: Jakowenko, Zaczek, Kondratów, Smólski, Taurowscy: Bronisław, Stanisław i Józef. Dzieci garnęły się do kościoła również dlatego, że tu mogły nauczyć się języka polskiego.
ks. Białowąs z dziewczynkami sypiącymi kwiaty na schodach kościoła św. Michała, rok 1947.
Straż pełniąca służbę przy Grobie Pańskim w kościele św. Michała w Wińsku, zdjęcie z lat 1947-1953.

ŚMIERĆ STALINA

 

Pamiętam jeden epizod. Byłam już w VI klasie, kiedy ojciec narodów, Józef Stalin, zakończył swe panowanie i terroryzowanie swego narodu i wszystkich wszystkich krajów podległych dzięki podłym układom w Jałcie i Teheranie. Aby ogłosić stratę takiej bestii, musiały dzwonić wszystkie dzwony z nakazu jego partii w całym jego królestwie nie wyłączając Wińska. Syren jeszcze w Wińsku nie było. Ksiądz prowadząc lekcje religii w naszej klasie mieszczącej się na piętrze od strony kościoła zauważył idących ludzi, aby zadzwonić. Zbliżył się do okna i tak stojąc szepnął sam do siebie “Wże padoch!” (Wreszcie zdechł!).  Ja stałam przy księdzu, dobrze to słyszałam i również dobrze te słowa zrozumiałam bo język ten był mi dobrze znany. Kiedy przyszłam do domu I powiedziałam to mamie, powiedziała mi, abym tego nigdzie więcej nie powtarzała. Tak też się stało, bo wiedziałam, czym to grozi. Pani Zofia Olszanecka, nauczycielka historii, na cześć śmierci wodza zamknęła klasę, uprzednio wyglądając zza drzwi, czy nikogo nie ma, i odśpiewała nam, uczniom VI klasy, niewiele znającym się na polityce, “Czerwone Maki Na Monte Cassino”. Przyznać muszę, że tą pieśnią i wykonaniem jej byłam oczarowana. Słyszałam tę pieśń po raz pierwszy i wiele jeszcze lat upłynęło, nim usłyszałam te słowa i melodię po raz drugi. Być może były to końcowe lata 60. UB wciąż pracowało nad “prawilnym” myśleniem narodu. W tym dniu była jeszcze lekcja fizyki i odbyła się w innym, bardziej żałosnym nastroju. Otóż nauczyciel zarządził minutę ciszy stojąc na baczność, by uczcić śmierć “bateika” Stalina. Tak by się stało, gdyby jeden z uczniów z tylnej ławki nie strącił przez nieuwagę (być może) torby z ławki, czyniąc tym samym wiele hałasu i śmiechu wśród uczniów. Nauczyciel przeżył ową minutę cierpliwie, ale ile się wykrzyczał potem na biednego Antka Klimarczyka, a dwójek ile na tej lekcji się posypało za ten głupi śmiech, nie będę wspominać. Było, minęło z wiatrem. Taki był dzień 5 marca 1953 roku. Kiedy wiosna była w pełni, a Polacy z nadzieją na inne czasy potajemnie zaczęli się organizować, jak w czasie wojny przeciw Niemcom, tak wtedy przeciw poddańczym układom, w szkole gruchnęła wieść o bandzie zorganizowanej przeciwko władzy ludowej w lasach w pobliżu Narakowa. Do obławy kilku może osób stanęła milicja z województwa i wojsko. Nie wiem, czym to się zakończyło. Jeśli nie uciekli przed obławą, to być może zakończyli żywot w Rawiczu. Było tam więzienie dla politycznych, a tam były srogie kary dla myślących inaczej.

Przed pochodem pierwszomajowym. Klasa Szkoły Odzieżowej w Legnicy, do której uczęszczała autorka, Legnica 1956.

CZERWONE JARZMO

 

 Sielanka wolnej Polski szybko dobiegła kresu pod wodzą PZPR i najlepszego ucznia Stalina, Bolesława Bieruta. Te sfałszowane wybory na 3 x TAK dały o sobie znać już od początku lat pięćdziesiątych. Zlikwidowano prywatną inicjatywę, sklepy spożywcze w których już nie brakowało nawet cukierków i wszystko było bez kartek, olejarnię, nawet harcerstwo. Rozpoczął się proces upaństwowienia najdrobniejszego nawet rzemiosła, a kolektywizacja gospodarstw rolnych dokończyła dzieła zniszczenia wsi, która z takim trudem dzwigała się po wojennej pożodze. Wińsko ta klęska ominęła, bo wieś była przemysłowo-rolnicza i trudno było taki naród zmusić do roboty w kołchozie. Kontyngenty nakładane na rolników indywidualnych w formie zdawania na rzecz państwa za drobną zapłatę zboża, mięsa i mleka. Zubożyło to ludzi na wsi. Ośmieszanie rolników epitetami takimi jak “kułak” było na porządku dziennym. We wsi Grzeszyn, gdzie rolnik odmówił sprzedaży zboża, załadowano zboże bez jego zgody na wóz. Następnie kazano mu wejść na ten wóz i w ośmieszającym go korowodzie pod opieką Milicji Obywatelskiej z odpowiednim transparentem przywieźli wóz do magazynu. Za sprzedane cielę na targu groziła kara , czego byłam sama świadkiem. Milicja poszukiwała cielaka u sąsiada. Przyszli również do nas z zapytaniem, czy mama nie widziała, gdzie sąsiedzi ukryli cielaka. Niewidomy sąsiad Ignacy Chruszcz pomimo swego strasznego kalectwa miał na tyle rozumu i doświadczenia z lat wojny, że cielaka kazał ukryć u nas w piwnicy. W taki sposób uniknęli kary. Ignacy Chruszcz podczas wojny ukrywał we własnych domu Żydów, za co groziła śmierć jemu i całej rodzinie. Za cielę na szczęście śmierć nie groziła. Za przechowywanie Żydów pan Chruszcz i jego żona otrzymali w 1968 roku tytuły “Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”. Jego syn Władysław z żoną był zaproszony do Izraela na zasadzenia drzewa upamiętniającego ten czyn pod koniec lat sześćdziesiątych. Rok 1968 zapisał się w Polsce znów niekorzystnie dla Żydów i z tej racji sąsiad znowu musiał zmilczeć nawet wśród znajomych fakt uhonorowania ojca przez Żydów tytułem Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata.

Marta Chruszcz (pośrodku) z rodzicami Anny Bieniek. Pani Marta z jej mąż Ignacy w 1968 r. otrzymali tytuły Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Zdjęcie z lat 40-tych lub 50-tych.

Wspominając po latach polską rzeczywistość wiejską już zorganizowaną w PGR-ach i spółdzielniach produkcyjnych, na pozór wyglądało to dobrze. W rzeczywistości były one ciągle dotowane przez klasę ludzi pracujących. Spółdzielnie nie wytrzymały długo próby czasu, bo nazwanie czegoś “nasze” stwarzało pokusę, aby to ukraść. Każdy, kto do czegoś miał dostęp, w niewidzialny sposób stawał się tego właścicielem. I tak z porządnych ludzi komuna zrobiła złodziei,  bo z czegoś trzeba było żyć okrągły rok, a nie tylko po rozliczeniu rocznym. Co gorsze rozprzestrzeniało się pijaństwo. Pito w urzędzie, żadnej sprawy nie załatwiało się na sucho. Traktorzysta nie wyjechał w pole bez poł litra. Tak też było na skupie zwierząt. Rolnicy za przyjęcie zwierzyny płacili haracz w postaci półlitrówki. Nie pisałabym tego, gdybym sama już jako rolniczka tego nie doświadczyła.

Nauczycielka Antonina Łukowicz z siostrą. Z tyłu widać kompletnie zburzoną pierzeję południową rynku w Wińsku. Zdjęcie z roku 1952.

ODBUDOWA

 

Wracając do lat powojennych to wraz z oświetleniem Wińska został uruchomiony młyn, mleczarnia i magazyn zboża. Szpital przy ulicy Ścinawskiej i ratusz zostały spalone przez wyzwolicieli. Końcowe lata 50-te to czas odgruzowywania zniszczonych domów, cegielni i innych obiektów. Wszystkie prace wykonywane były ręcznie . Sprzętu nie było. Wraz uspołecznieniem gospodarki powołano do życia Gminną Spółdzielnię Samopomoc Chłopska. Sklepy prywatne przeszły pod jej władanie. Towary z PZGS z Wołowa były początkowo dowożone końmi. Pierwsze zetory produkcji czechosłowackiej pojawiły się w 1952 roku. Były też używane do przewozu dzieci szkolnych na pochody pierwszomajowe do Wołowa. Propaganda pracowała pełną parą na rzecz socjalizmu. Otwarto również kino z początkiem lat pięćdziesiątych. Kroniki filmowe przed każdym seansem pokazywały jak rozwija się nasz kraj dzięki planom 3 i 6-letnim. O kontynentach nałożonych na naród nikt pary z ust nie miał prawa puścić. Obligacje pożyczki narodowej, jaka została nałożona na każdego pracującego, wsiąkły w budowę propagandy. Pożyczka miała być zwrócona do 2000 roku. Wszystkie te bilety Banku Narodowego pewnie poszły na opał, bo nikt nie zwrócił nawet jednego grosza. Socjalizm budowała przecież klasa robotniczo-chłopska, transparenty były kosztowne. W miejscu, gdzie w latach pięćdziesiątych siano konopie, urządzono stadion i boisko sportowe. W połowie lat siedemdziesiątych powstała ulica Nowa a przy niej postawiono 6 bloków należących do PGR. W tym też czasie powstała ulica Wschodnia przy której pobudowali się co zamożniejsi mieszkańcy Wińska. Ulica Kolejowa (Piłsudskiego) została zabudowana aż do lasu. Ulica Słoneczna była sukcesywnie zabudowywana tak samo jak i rynek. Pobudowano wiele sklepów, restaurację przerobiono w 2010 r. na ośrodek zdrowia. Ulica Sadowa z pierwszym budynkiem państwa Oleniaczów powstała w 2005 r. W latach siedemdziesiątych uporządkowano i pogłębiono zalew ku uciesze w wędkarzy i amatorów kąpieli. Basen poniemiecki został w czynie społecznym zniszczony. Największym jednak osiągnięciem gminy było wybudowanie nowej szkoły w pobliżu stadionu. Pomieściła ona dzieci klas podstawowych, gimnazjum oraz przedszkole. Szkole zostało nadane imię Jana Pawła II. W tym też czasie pobudowano nowy dom kultury przy ulicy Kolejowej (Piłsudskiego) tuż przy starym kinie, wtedy już nieczynnym, dziś odremontowanym i połączonym z domem kultury i oddanym do użytku w 2010 roku. Kościół świętej Trójcy niszczejący przez 45 lat powojennych staraniem parafii i Niemców – byłych mieszkańców Wińska, został odnowiony, Zakupione zostały ołtarze, dzwony i ławki. Również zabytkowe mury obronne zostały naprawione dzięki pieniądzom podarowanym przez niemieckich wińszczan.

1 thought on “Kronika Anny Bieniek

  1. XMC.PL

    Niezmiernie imponujące jest, jak autor potrafi nie tylko przekazywać informacje, ale także malować słowami pejzaże myśli, tworząc tekstu, które są jak obrazy, oddające nie tylko treść, ale także atmosferę tematu.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *