UCIECZKA Z WIŃSKA cz. 1

Aż do świąt Bożego Narodzenia w grudniu 1944 Wińsko wydawało się spokojnym miejscem. To niebawem miało się zmienić. Zapraszam do przeczytania dramatycznej relacji z wydarzeń, ktore miały miejsce w styczniu 1945 roku. Spisała je Lydia Wiesehoefer, naoczny świadek tych dni, w czasopiśmie Heimatklaenge. Lydia była wówczas młodą dziewczyną, pracownicą Urzędu Pocztowego w Wińsku.

Natarcie Armii Czerwonej w kierunku Odry, styczeń 1945

W styczniu 1945 r. Armia Czerwona posuwała się nieubłaganie ku zachodowi. Żołnierze Wehrmachtu nie byli już w stanie stawić znaczącego oporu i zajęli się ratowaniem własnego życia. Jeśli w ogóle docierały do nas jakieś informacje o przebiegu frontu, pochodziły z niemieckojęzycznych audycji radiowych nadawanych przez brytyjską stację BBC, której słuchaliśmy potajemnie w nocy. Nikt tak naprawdę nie rozumiał powagi sytuacji. Moja matka (Paula Kittner, żona okręgowego kominiarza Richarda Kittnera), poczyniła pierwsze przygotowania na wypadek nagłej ewakuacji, pakując ważne dokumenty. Pobrała też pieniądze z konta w miejskiej Stadtsparkasse znajdującej się w Ratuszu i spakowała je do walizki. Mało kto wychodził na zewnątrz bez potrzeby, ponieważ chwycił silny mróz poniżej minus 20 stopni z grubą i twardą pokrywą śnieżną. Kiedy spoglądałam w stronę ulicy Ścinawskiej przez tylne okna urzędu pocztowego (było to około 21 stycznia 1945 r.), widziałam niekończący się strumień uchodźców uciekających wozami konnymi, wózkami, saniami, na których piętrzyły się walizki, torby i tobołki. Pochodzili oni z Wielkopolski (Warthegau), powiatu milickiego i z innych terenów na wschód od nas. Uchodźcy pozakładali na siebie kilka warstw ubrań, aby chronić się przed dojmującym chłodem i zaoszczędzić miejsca na inne ważne rzeczy w bagażach.

Kolumna uchodźców, styczeń 1945 r.

 

Kolumny uchodźców powoli posuwały się naprzód prawą stroną drogi, podczas gdy po lewej stronie poruszały się pojazdy wojskowe i cywilne. Ludzka rzeka często zatrzymywała się, aby przepuścić pojazdy zdążające na wschód w stronę frontu. Nie mogliśmy sobie wyobrazić, co przeżywają uciekinierzy – byliśmy zresztą zbyt zajęci własnym losem. Nikt z uchodźców nie odłączał się od kolumny, czując, że zapewniała mu ona ochronę i odrobinę bezpieczeństwa. Tylko w grupie sąsiadów lub krewnych można było liczyć na najmniejszą choćby pomoc w tym czasie. Jeśli ktoś opuścił grupę, zostawał zdany sam na siebie. Tak działo się, gdy członek rodziny zachorował i nie był już zdolny do podróży. Tych, którzy umarli w drodze, zakopywano w śniegu na poboczu i zostawiano. Nie było czasu na długie pożegnania. W tych pełnych chaosu dniach nie potrafiliśmy sobie wyobrazić, że już za parę dni możemy podzielić ich los. Nie można było nawet o tym rozmawiać. Jeśli członkowie partii przyłapali kogoś na tym, groziła mu kara śmierci za osłabianie zdolności obronnej państwa.

Urząd pocztowy w Wińsku

 Nawet w tych ostatnich przed ucieczką dniach w Wińsku, urząd pocztowy działał  normalnie. Tylko moja koleżanka Irene Schubert 17 stycznia 1945 r. zadzwoniła, że nie będzie jej w pracy, bo jest chora. Dzień później, w czwartek, zadzwoniła do mnie i zaprosiła mnie do siebie. Wieczorem poszłam do jej domu, zadzwoniłam do drzwi, ale nikt mi nie otworzył. Irene musiała być w domu – była przecież chora. Znałam ten budynek, więc weszłam przez drzwi do piwnicy i zaczęłam szukać w ciemnościach włącznika. Na próżno! Trzymając się ściany, po omacku wspięłam się po schodach prowadzących na górę. Irene leżała w łóżku w swoim pokoju. Kiedy mnie zobaczyła, wybuchnęła śmiechem. „Jak ty wyglądasz? Spójrz na swój rękaw!”  Spojrzałam na siebie i ze zdumieniem zobaczyłam, że rękaw był biały – musiałam nim wytrzeć kawał ściany w piwnicy. Było oczywiste, że Irene nic nie dolegało.

 

Nie przywiązałam do tego jednak żadnej wagi i dopiero później zrozumiałam, dlaczego Irene symulowała. Jej ojciec, zagorzały członek NSDAP, na pewno miał informacje, jak szybko  Armia Czerwona zbliża się do Wińska i chciał jak najszybciej opuścić miasto z rodziną. Nie mógł jednak nikomu tego ujawnić, ponieważ oficjalna propaganda partyjna nadal obwieszczała, że  rychłe zwycięstwo jest bliskie i trzeba wzmożyć wysiłki, aby ten cel osiągnąć. Bezpieczniej było wymknąć się z Wińska pod pozorem, że córka jest chora i wymaga opieki zdrowotnej w bezpieczniejszym miejscu.  W ciągu kilku następnych dni tempo wydarzeń zaczęło narastać. Można było tylko na nie reagować na bieżąco. Na planowanie nie było czasu. Więcej uwagi pochłaniało zdobycie czegoś do jedzenia, niż myślenie, co może się wydarzyć.

W piątek i sobotę poszłam na pocztę do pracy, ale nie mogę powiedzieć, że nadal była to zwykła praca. Liczba osób odwiedzających nasze okienka topniała coraz bardziej. Wielu opuściło już Wińsko. Ale przynajmniej mogłam się dowiedzieć najważniejszych rzeczy. Większość telefonów zostało wyłączonych – na szczęście nasz wciąż działał. Kilka razy dziennie kursowałam między urzędem pocztowym a domem moich rodziców, aby przygotować się do ucieczki. Pewnego dnia mój szef, pan Hammerschmidt, pojechał z rodziną do rodzinnego Gryfowa Śląskiego. Podobnie jak ojciec Irene, on, zagorzały nazista, również złamał ogłoszony kilka dni wcześniej zakaz opuszczania Wińska z obawy przed nadciągającymi Sowietami.  

 

Kilka dni po przejściu kolumn uciekinierów ze wschodnich prowincji ze wschodnich regionów, część mieszkańców Wińska, która miała konie i wozy, wyruszyła w trzech różnych kolumnach od 21 do 23 stycznia 1945 r., uciekając przed frontem na zachód. Ponieważ Wińsko i okolice wydawały się wcześniej spokojne i bezpieczne, niektórzy z naszych krewnych zostawili u nas na przechowanie walizki z odzieżą lub innymi ważnymi przedmiotami. Uczynili tak wujek Reinhold i wujek Oskar z Berlina, kuzyn Schneiders z Wrocławia i kilku innych. W sobotę 20 stycznia wujek Oskar nagle przyjechał pociągiem z Berlina, by zabrać swoje rzeczy. Został na noc i w niedzielę wrócił pociągiem do Berlina. Mój ojciec podarował mu  królika, którego dostał od jednego z właścicieli ziemskich za wyczyszczenie komina.

   W narastającym chaosie nie mieliśmy już czasu, żeby go sami przyrządzić. Wujek Oskar był zachwycony, ponieważ zapasy żywności w Berlinie były na wyczerpaniu.

 
Wińsko, widok od drogi na Ścinawę, na pierwszym planie prawdopodobnie ojciec Lydii Wiesehoefer, który zatrudnony był w Wińsku na posadzie okręgowego kominiarza.

 

W niedzielę 21 stycznia 1945 r. z siedziby partii lub administracji miasta zadzwonił telefon. Nakazano,  aby wszystkie kobiety z dziećmi przebywające w Wińsku z innych rejonów (np. Berlina lub Nadrenii) udały się na stację kolejową, skąd zostaną przewiezione na zachód za Odrę. Nakaz dotyczył również pani Lorenz, która mieszkała z nami od początku 1944 r. ze swoim synem Jörgiem. Oboje opuścili rano nasz dom, który przez rok był również ich domem. Niedługo potem pojawiła się nasza gospodyni, panna Prause, aby odebrać swój Arbeitsbuch, w którym odnotowywano przebieg jej pracy.

 

Mój ojciec zastanawiał się, gdzie umieścić naszego psa Włóczęgę. Ponieważ dowiedział, że mieszkańcy Rogowa chcą pozostać na miejscu, zabrał tam pinczera, aby zostawić go u przyjaciół. Nie mogliśmy dłużej zajmować się psem, nie mówiąc już o karmieniu go. Sami byliśmy zdani na łaskę innych ludzi. Gdy tylko ojciec wrócił, chwilę po nim przybiegł Włóczęga. Najwyraźniej nie chciał zostać z nieznajomymi w Rogowie i pognał sam z powrotem do Wińska. Niedługo potem poszłam na Rynek i spotkałem moją koleżankę Hannę Schultke, która pchała swój rower po twardym śniegu. Powiedziała, że chce się dostać do Lubiąża. Nie wiem, czy dotarła tam pociągiem czy autobusem. Od jesieni 1944 r. Hanna dostała nakaz pracy w Telefunken w Lubiążu. Teraz cała załoga miała być przetransportowana na Zachód, Hanna wpadła więc na chwilę do domu rodziców w Słupie, żeby zabrać ważne rzeczy i rower. W niedzielę 21 stycznia kilka razy chodziłam na pocztę, żeby sprawdzić, czy są jakieś wiadomości lub instrukcje. Wieczorem około 18.00 poszłam na Wołowskie Przedmieście (ul. Mickiewicza) spotkać się z  listonoszem Bartschem, którego telefon już nie działał. Nie pamiętam już, co od niego chciałam, ale Wińsko po drodze wyglądało upiornie – jak miasto widmo. We wszechogarniającej ciemności nie świeciło ani jedno światełko. Wiele domów zostało już opuszczonych, panowała przejmująca cisza, przerywana tylko rykiem głodnych i niedojonych krów. W drodze do listonosza Bartscha zajrzałam jeszcze do Irene, ale w domu Schubertów nie było już nikogo. 

Zima w Wińsku, Wołowskie Przedmieście (ul. Mickiewicza)

Nakaz bezwzględnej ewakuacji przyszedł w poniedziałek rano. My, Wińszczanie pozostali jeszcze w mieście, mieliśmy stawić się z naszym bagażem na Rynku. Poza obszar frontu miały nas wywieźć ciężarówki Wehrmachtu. Termin „obszar frontu” jest niepoprawny, ponieważ tak naprawdę nie było żadnych regularnych oddziałów mogących  powstrzymać nadciągającą Armię Czerwoną. Walczyć próbował jeszcze „Volkssturm” – młodzi chłopcy, w wieku 16 lat lub mniej, oraz starsi mężczyźni z Panzerfaustami. Z powodu braku sprzętu i niewystarczającego przeszkolenia, militarnie nie stanowili żadnej wartości. Tak jak moja matka kilka dni wcześniej, zaczęłam pakować najważniejsze rzeczy do kilku walizek. Nagle usłyszałam jak matka tłucze się po strychu. Gdy zeszła na dół, zapytałem ją: „Po co tam weszłaś, szukałaś czegoś?” Matka odparła, „Wyrzuciłam nasze zdjęcie Hitlera z salonu. Wsunęłam je w szczelinę pod dachówką”.

Jak wszyscy inni, musieliśmy również mieć zdjęcie Fuehrera w mieszkaniu, w przeciwnym razie od razu byliśmy podejrzani. Zdjęcie było wielkości kartki pocztowej i wisiało w salonie. Ojciec zatrudniony był na publicznym stanowisku okręgowego kominiarza, nie mogliśmy więc tego uniknąć. Co pomyśleli polscy właściciele naszego dawnego domu, kiedy odnawiali dach pół wieku później i znaleźli zdjęcie podczas prac budowlanych? 

Zima 1945, okolice Wińska

Poniedziałek, 22 stycznia 1945 r., Dziś powinna zacząć się nasza ucieczka. Bez względu na to, którą drogą uciekniemy z Wińska, celem dla naszej rodziny jest Wałbrzych, gdzie na ulicy Posener Straße 11 mieszka wujek Paul, najmłodszy brat mamy. Oczywiście nie wiemy, czy będziemy mogli się tam zatrzymać, ale jest to miejsce, gdzie wszyscy najpierw chcemy dotrzeć. Nie mogliśmy się zapowiedzieć – Paul Reim nie ma telefonu, a z poczty w Wińsku listy już nie wychodzą. Dziś rano moi rodzice, nasze przybrane dziecko Günther Schubert i ja pakujemy bagaż na sanki i idziemy na Rynek. W pobliżu restauracji „Czarny Orzeł” stajemy obok innych, czekając na zapowiedziane ciężarówki Wehrmachtu. Stoimy tak na mrozie przez wiele godzin, ale ciężarówek ani widu ani słychu. Po południu pojazdy ciągle nie nadjeżdżają, postanawiamy więc wrócić do domu. Sytuacja zmienia się, gdy pan Mieser wraca skądś autobusem pocztowym. Nasz szef, pan Hammerschmidt, który też wrócił pociągiem do Wińska, już bez rodziny, prosi pracowników pocztowych i ich krewnych, aby następnego ranka przyszli do urzędu pocztowego z bagażami. Mamy ewakuować się autobusem pocztowym rano, przed nami więc ostatnia noc w Wińsku. 

Miejsce zbiórki mieszkańców Wińska, obiecane ciężarówki Wehrmachtu nigdy się nie pojawiły.

Wtorek, 23 stycznia 1945 r. Przed świtem rodzice, Günther i ja wychodzimy z domu, i ciągnąc na sankach bagaże docieramy do budynku poczty. Autobus stoi już na ulicy, jakby był gotowy do odjazdu.

Ładujemy walizki i sanki na dach i do środka, ponieważ jest jeszcze trochę wolnych miejsc. W autobusie siedzi już naczelnik poczty Hammerschmidt, pani Maschen, doręczyciel listów Hentschel i inni, których nazwisk zapomniałam. Pojawia się pan Boer z wypakowanym bagażami wózkiem drabiniastym, do którego zwykle zaprzęga dwie kozy. Dziś ciągnie go w kierunku autobusu razem z żoną i z córką. Pan Boer prosi, aby zaczepić wózek do autobusu, aby po wydostaniu się ze strefy frontu mogli go potem odczepić i pociągnąć własnymi siłami. Dla pana Hammerschmidta to już za wiele dobrego. „To nie wchodzi w rachubę” – mówi stanowczo. Dopiero gdy wszyscy stają w obronie pana Boera, pan Hammerschmidt po długich dyskusjach rezygnuje z oporu i pozwala na zaczepienie wózka z tyłu autobusu. Podczas trwania sporu Pani Hentschel korzysta z okazji, aby zakraść się do piwnicy rodziny Hammerschmidt, których mieszkanie znajduje się na pierwszym piętrze budynku nad urzędem. Najwidoczniej wiedziała, co szef ma w spiżarni, ponieważ po powrocie dźwiga ze sobą dwa słoje z gotowanym mięsem lub kiełbasą. Na szczęście szef nic nie zauważył – zresztą po co to wszystko zostawiać Rosjanom? 

 

  Po tym, jak wszystkie bagaże są spakowane i wszyscy sa w środku, Pan Mieser rusza w górę ulicy Kolejowej (Piłsudskiego) do Rynku, a następnie ul. Wołowską (Kościuszki), Wołowskim Przedmieściem (Mickiewicza), gdzie skręca w ul. Ścinawską (Witosa) i dojeżdża do domu Jaenschów. (blisko obecnego sklepu Dino) Tutaj, w pobliżu szpitala, pan Hammerschmidt wydaje polecenie, “Zatrzymaj autobus. Najpierw muszę zapytać, czy w ogóle jest jakieś niebezpieczeństwo i czy trzeba opuścić Wińsko”. Oczywiście wkurza go, że ustąpił i pozwolił zabrał ze sobą wózek pana Boera. Naczelnik wychodzi z autobusu i oddala się gdzieś. Gdzie on się chce dowiedzieć, czy powinniśmy opuścić Wińsko? Z partyjnych towarzyszy nie zostało już nikogo; dawno się już rozpierzchli. Najpierw grzmieli, że ci, którzy uciekają z miasta, są winni zdrady, a teraz panie i panowie naziści pierwsi dali dyla. Po długim czasie naczelnik pojawia się w autobusie i ogłasza: „Nie ma niebezpieczeństwa. Wracamy!” Autobus zawraca i wkrótce staje na ul. Kolejowej przed siłownią (obecny Dom Kultury). Pan Boer odłącza wózek i ciągnie go z żoną i córką w kierunku stacji do domu przy tej samej ulicy.

Siłownia (Dom Kultury), to tutaj zaparkował autobus z uciekającymi pocztowcami z Wińska.

 Inni pasażerowie również rozchodzą się do swoich mieszkań. Podobnie jak reszta, idziemy do domu. Bagaż zostawiamy w autobusie. Naradzamy się z tatą, co robić, a mama krząta się, żeby przygotować nam coś do jedzenia. W tym czasie, gdy na piecu bulgocze ryż na mleku, dzwonię na stację kolejową: „Tu Lydia Kittner, chciałbym się dowiedzieć, czy w najbliższym czasie będzie pociąg do Ścinawy?” „Tak, pojedzie jeszcze jeden  pociąg”. Pytam, „Czy to pewne?” – „Tak, pociąg jest już tu na stacji, ale musisz natychmiast przyjechać!” 

    Nie ma czasu do stracenia! Gorący ryż zostaje nietknięty na stole.

Wybiegamy pospiesznie z domu i pędzimy do autobusu przed siłownią. Tam wyciągamy walizki z autobusu, wspinamy się na drabinkę autobusową i ściągamy resztę bagażu z dachu. Mama pakuje część walizek na sanki i ciągnie je pospiesznie w dół ulicy Kolejowej z pięcioletnim Güntherem, który przytrzymuje bagaż. Układamy pozostałe tobołki na saniach mojego ojca. Mój kufer zostawiam w autobusie. Naraz zaczyna się ostrzał Rosjan! Pociski przelatują z wyciem nad budynkiem siłowni w stronę słupa pary dobywającej się z czekającej lokomotywy. Stacja nie jest jeszcze widoczna dla Rosjan, ale zdradziecka para jest wystarczającym powodem, aby otworzyć ogień. „Jedź na stację! Zapomniałam torebki z papierami w domu, skoczę po nią szybko!” – krzyczę do ojca i wbiegam do domu po schodach w butach mojego zmarłego brata Ericha. Temperatura wynosi minus 25 ° C, a lodowate powietrze przenika moje płuca, przez co ledwo mogę oddychać. Chwytam torbę z dokumentami i pieniędzmi, wrzucam do niej okrągły bochenek chleba odkryty w kuchni – z tego wszystkiego zapominam dodatków do chleba – i znów wypadam z mieszkania.

Przed domem stoi Włóczęga, który czuje, że dzieje się coś złego. Patrzy na mnie dużymi, smutnymi oczami, których nigdy nie zapomniałam. Ale co mam począć? Nie mogę zabrać go ze sobą. To niemożliwe. Boli mnie dusza, ale muszę się odwrócić i jak najszybciej uciec.

Ze schodów widzę w oddali, że autobus rusza spod siłowni i przystaje przed pocztą. Zaskoczony ostrzałem pan Mieser przestawia autobus w miejsce, które wydaje mu się bardziej bezpieczne. Biegnę tam, wrzucam torbę do autobusu i wołam do pasażerów: „Jedźcie beze mnie. Muszę sprawdzić, czy rodzice zdążyli na pociąg. Pojadę z nimi do Ścinawy i poczekam tam na was!„ – Zaczynam biec Kolejową w kierunku stacji. Nagle dociera do mnie, że cały mój bagaż jest w autobusie. Za późno, żeby wracać! Wkrótce dobiegam do ojca. Tato, z powodu rany z I wojny światowej, posuwa się powoli, ponieważ nie daje rady jednocześnie ciągnąć sań i trzymać bagażu. W szalonym pędzie ładuję upuszczone tobołki, i ruszamy dalej. Jedno trzyma walizki, drugie ciągnie sanie. Z pomocą przychodzą nam trzej chłopcy, którzy również spieszą się na pociąg. „Szybko, szybko, szybko, pociąg musi zaraz odjechać, zanim nie trafi go pocisk!” Wspólnymi siłami wskakujemy do wagonu, gdy pociąg zaczyna już ruszać. Jestem tak wyczerpana, że moje nerwy zawodzą i zaczynam płakać. Wagony są tylko częściowo zajęte. Oprócz nas, uchodźców, jest kilku mężczyzn i nastolatków z Volkssturmu, uzbrojonych w Panzerfausty. Prawdopodobnie postępują właściwie i ratują własną skórę, zamiast bezsensownie stawiać czoła nacierającym Rosjanom i poświęcić swoje życie.

Most w Ścinawie

 Nie zatrzymując się nigdzie docieramy do Odry, przekraczamy ją, ale po chwili pociąg staje, ponieważ nie ma wjazdu na stację. Żegnam się z rodzicami i Güntherem i wyskakuję z wagonu. Przechodzę przez tory i wspinam się po nasypie na drogę Legnica – Ścinawa, przy której znajduje się cukrownia. Kieruję się na północ i dochodzę do ulicy, która biegnie z Wińska do centrum Ścinawy. Idę do centrum miasta i staję na chodniku przed restauracją „Kaisergarten”, aby czekać na autobus pocztowy z Wińska. Mijają mnie nie mające początku ani końca kolumny ludzi z wozami ciągnionymi przez konie.  Po tym, jak prawie się poddałam, w końcu widzę w oddali nasz autobus pocztowy. Mam nadzieję, że mnie też zobaczą! Po mojej stronie drogi płynie rzeka uchodźców a autobus porusza się drugim pasem. Nie jest łatwo wypatrzeć mnie w tym zgiełku, ale najwyraźniej ktoś w autobusie mnie rozpoznaje, i woła do kierowcy, żeby się zatrzymał.

 

Restauracja Keisergarten w Ścinawie, Lydia czekała tu na autobus pocztowy z Wińska

 

Bogu dzięki! Znowu mam swój bagaż! Tutaj dowiaduję się od pasażerów autobusu, że tylko cudem boskim wydostali się z Wińska. Gdy autobus wyruszył spod poczty i zmierzał w kierunku Rynku, na początku ul. Kolejowej (Piłsudskiego)  pojawił się pierwszy rosyjski czołg. Droga była odcięta, ale kierowca autobusu Mieser zareagował błyskawicznie i za domem weterynarza dr. Schote skręcił w prawo w wyboistą ul. Polną. Tutaj zdołali jeszcze zabrać starsze małżeństwo  Mächlerów – właścicieli wińskiej mleczarni. Gdyby autobus nie zmienił trasy, oboje nie wydostaliby się z Wińska. Autobus dojechał ul. Polną do szpitala i tam skręcił na szosę w kierunku Ścinawy. Po drodze mijali niekończącą się kolumnę uchodźców maszerującą lewą stroną. Pocztowcom z Wińska udało się przejechać przez most i w ten sposób dotarli do miejsca, w którym na nich czekałam. Gdyby Rosjanie dotarli do Odry przed autobusem, nie miałabym nic – wszystkie moje rzeczy i dokumenty przepadłyby.

Dom dr. Schote (pierwszy po lewej)
Ul. Kolejowa (Piłsudskiego) w stronę Rynku. Tam kierowca autobusu zobaczył rosyjski czołg i skręcił w prawo w ul. Polną.

Tragiczne losy uciekinierów z Wińska opisuje również Johanna Schulze z domu Boeing.  Jest w drodze do Wińska, aby tam odebrać swoją małą pasierbicę.

 

   „Z powodu silnego mrozu Odrę pokrywa gruba warstwa lodu. Dzięki temu uchodźcom z końmi i wozami udaje się szczęśliwie przeprawić na drugi brzeg, ponieważ most drogowy został już wcześniej wysadzony. Gdy ludzie byli już po lewej stronie rzeki, wzięli głęboki oddech. Młode matki zaczęły rozwijać zawiniątka, w których niosły dzieci. Niektóre z nich zamarzły na śmierć w pieluchach. Nie można ich było pochować w skutej mrozem ziemi, więc niemieccy żołnierze wysadzili granatami lód, aby pozbyć się małych ciał. Ponieważ byłam w stroju pielęgniarki, zawołano mnie na pomoc. Za pomocą kołka musiałam wciskać martwe dzieci pod lód. Ten koszmarny widok nawiedza mnie we śnie nawet teraz, wiele lat po wojnie.”

 

Wieczorem pierwsze rosyjskie czołgi docierają do Odry. Uciekinierzy, którym nie udało przekroczyć Odry przed Rosjanami, zostają aresztowani. Żołnierze prowadzą ich do opuszczonych wiosek i wykorzystują do pracy przymusowej. Rodziny zostają rozdzielone, niektóre osoby są deportowane do Rosji. 25 stycznia 1945 r. żołnierze Wehrmachtu wysadzają most kolejowy na Odrze. Na chwilę zatrzymuje to natarcie Armii Czerwonej. W Ścinawie walki toczą się przez wiele dni. Miasto zostaje w poważnym stopniu zniszczone.

 

CDN…

Czołgi radzieckie na ulicach Ścinawy